czwartek, 14 kwietnia 2011

Czy to prawda, że człowiek jest najbardziej bezwzględnym drapieżnikiem?


Pan Bambuch  był zapalonym myśliwym. Zimą wstawał nad ranem, wdziewał swój maskujący strój i ruszał terenowym samochodem na łowy. Najczęściej były to polowania na zające, lisy i bażanty. Czasem trafił się koziołek. Jednak nie o trofea myśliwskie tu chodziło. Każde polowanie było sprzede wszystkim spotkaniem towarzyskim leśnej braci, okazją do nawiązywania nowych kontaktów i rozmów ze starymi przyjaciółmi. Wieczorne ogniska często kończyły się libacją. Dzielni łowczy marźli cały dzień na śniegu i mrozie, raptem dla tych kilku marnych zajęcy. Trzeba było sobie te męki jakoś wynagrodzić, rozgrzać się, pośpiewać i powspominać dawne dobre czasy. Więc chętnie sięgano po kieliszek, mężczyźni nie byli wybredni, na ogół królowała wódka krajowej produkcji, za to w godnych ilościach. Potem na kwatery i spać, bo jutro drugi dzień łowów, trzeba wstać o świcie.
Po tak upojnej nocy, pełnej jadła i napoju nie zawsze było to łatwe. Myśliwi z trudem zwlekali swe okrągłe cielska z łóżek, otwierali drzwi i dopiero powiew mroźnego, leśnego powietrza przywracał ich rzeczywistości. Jednak w głowach wciąż szumiało. Wobec tego wielu łowców, inspirowanych wcześniejszymi doświadczeniami nosiło za pazuchą piersiówkę wypełnioną wódką. „Klin” był jednym z lepszych sposobów na kaca, lekki rausz wydawał się być nieporównanie bardziej przyjazny człowiekowi niż rozpierający ból głowy.
Gdyby nie to, że każdy z mężczyzn dzierżył w ręce broń i właśnie ruszał na polowanie, wszystko byłoby dobrze…

Polowanie

Nagonka ciągnęła od strony drogi, kołatki i puste puszki wypełnione grochem wydawał z siebie jazgoczące dźwięki. Przerażone zwierzęta zrywały się do biegu. Jednak po drugiej stronie pola czekali na nie nasi dzielni, bohaterscy myśliwi. Rozparci na polowych krzesłach, z szumem w głowie i flintą przełożoną przez ramię czekali na małych uciekinierów.
Każdy pewny swego, w końcu przeciw zającowi dysponowali spora przewagą technologiczną. Nikt nie trudził się strzelaniem do takiej drobnicy pojedynczą kulą. Znacznie lepszym rozwiązaniem był śrut. Dwa metry kwadratowe ołowianych kuleczek leciało w kierunku rozpaczliwie walczącego o życie szaraka.
Choćby nie wiem jak się starał- nie miał szans…
Na tłustych, nabiegłych krwią i alkoholem twarzach myśliwych malował się grymas przypominający uśmiech. Po drugim dniu polowania patrzyli na stosy okrwawionych ciał  zajęczych i lisich. Humory dopisywały, ostatecznie każdy z nich coś trafił, innej możliwości nie było. Wyśmienity pasztet zajęczy, dziczyzna na świąteczny stół, bażant po myśliwsku… Jednak ostatecznie nie o to w tym wszystkim chodziło. Spotkać się, pogadać, postrzelać, napić… Nic co ludzkie nie było im obce.


Pan Z. wracał więc do domu z tarczą,  pośród trucheł czterech zajęcy, dwóch lisów i tyluż bażantów. Do tego odetchnął świeżym, wiejskim powietrzem, pochodził po lesie, naładował akumulatory. Czuł, że życie ma sens.


Rodzina


Taka już była u nich tradycja, że żyli blisko natury. Brat Pana Bambucha był szczęśliwym właścicielem fermy lisów. Tak jakoś, po wielu latach ciężkiej pracy jako wiejski weterynarz, dorobił się. Nie mógł już patrzeć na te okaleczane, głodzone przez mało rozgarniętych chłopów konie. Jak można być tak głupim? – myślał sobie.
Przecież osłabione zwierze nie nadaje się do pracy. To jest tak, jakbym ja chciał sprzedać skóry swoich lisów, ale wcześniej kiepsko je karmił. Wiadomo, że żadna elegantka wyblakłego, marnego futra nie kupi. O zwierzęta trzeba dbać!
Tak samo jak o rodzinę.
Syna planował więc  młodszy z Panów B. wysłać do miasta, na studia. Chciał, by ten z czasem przejął po ojcu praktykę. Hubert nie był zbyt rozgarniętym chłopcem. Zdradzało to niskie czoło i blisko osadzone, mętne oczy. No, ale chłopisko to było wielkie, nie tylko jak na swój wiek. Dłonie jak bochny chleba, byczy kark i pewny krok. Wrażliwy szczególnie też nie był, to i dobrze- myślał ojciec- na wsi życie ciężkie, śmierci choroby człowiek się naogląda,  a weterynarz musi być na każde zawołanie, dzień i noc gotowy.
Młody Hubcio zdradzał pewne zainteresowanie zwierzętami, choć było ono dość osobliwe. A to żabę nadmuchał słomką tak, że unosiła się na powierzchni stawu jak balon, nie mogła pływać ni zanurzyć się w wodzie, umierała więc powoli, cichutko.
A to kaczki na jeziorze Hubercie kamieniami obrzucał, jak chciał się popisać swoją tężyzna przed chłopakami. Zresztą później wynalazł ciekawszą rozrywkę. Nazywał to „puszczaniem latawców”. Wystarczyła wędka, mocna żyłka, haczyk i kawałek chleba.  Najlepsza do uprawiania tego sportu była zima, wtedy ptactwo zgłodniałe i wymarznięte, od razu chwytało przynętę. W sumie to było łatwiej niż z rybami, nawet nie trzeba było zacinać. Przerażony ptak poczuwszy dotkliwe kłucie w gardle zrywał się do lotu, szarpał na uwięzi, walczył o życie. Roześmiani chłopcy dopingowali Huberta, a ten trzymał wędkę mocno w swych wielkich, kwadratowych dłoniach i bawił się w najlepsze. Zmęczony, zmaltretowany ptak stawiał coraz mniejszy opór, mróz, śnieg i brak pokarmu już wcześniej nadwątliły jego siły. Po kilkunastu minutach opadał na taflę stawu, szarpał się jeszcze, ale już nie wzlatywał. Wtedy na czerwonej, nabiegłej krwią twarzy Huberta malował się wyraz triumfu. Odcinał scyzorykiem żyłkę. Zabawa była skończona.

Lisy

Mijały dni, Hubert jakoś zdał maturę (w końcu dyrektor technikum i tato znali się nie od dzisiaj) i wyjechał na studia. Nauka szła mu wyjątkowo opornie, semestr zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Jedyną rozrywką były popijawy w akademiku, czasem jakaś zadyma na koncercie no i sport. Hubert już w technikum pokochał siłownię. Miał tyle krzepy, że ciężko było znaleźć drugiego takiego jak on nawet w dużym mieście. Wszystkie niepowodzenia w nauce kompensował sobie na treningach. W końcu znowu był w czymś najlepszy. Szybko znalazł dorywczą pracę. Stanął „na bramce” w jednym z nocnych klubów.  Mruk był z niego, za rozmowami nie przepadał a w tej robocie mówić za dużo nie trzeba.  Hubert lubił za to muzykę techno i „pełną michę” – tak nazywał obfite posiłki po ciężkich treningach.
Lubił też wspominać. Najchętniej wakacje spędzane w rodzinnym domu.
Kiedyś  ni z tego ni z owego zebrało mu się na sentymenty. Wychodził właśnie z hali sportowej, był mniej ospały niż zwykle, trening go ożywiał. Przy wejściu spotkał kolegów, Jarka i Przemka, wywiązała się rozmowa. Było październik, wszyscy wracali z wakacji, opowiadali o swoich wrażeniach. Wpłynęło to na Huberta, i on chciał się podzielić  swoimi przygodami. Zaczął więc opowiadać o lecie na wsi, o ciężkiej ale i satysfakcjonującej pracy na fermie futrzarskiej swojego ojca. O sprzątaniu klatek czy noszeniu karmy nie wspominał. Tym, co ożywiało zazwyczaj otępiałe oczy Huberta, była opowieść o uboju. Najpierw trzeba było zapędzić małego rudzielca do specjalnej, małej klatki. Tak ciasnej, że wystawała z niej głowa zwierzęcia. Trzeba było przy tym wszystkim uważać, bo przeczuwające niebezpieczeństwo stworzenie wszystkimi siłami chciało uniknąć swego losu. Szamotało się więc i gryzło. Po to właśnie był długi kij z pętlą na końcu. Po prostu wyławiało się lisy z ich klatek, targało za głowę i wpychało do ciasnego kojca. Teraz zaczynało się najlepsze. Twarz Huberta jak w dzieciństwie nabiegała krwią, w oczach widać było niezwykłą ekscytację, ciało przyjmowało rozmaite pozy.
-I wiesz, jak już rudy jest w klatce, to  wtedy bierzesz taki pięciokilowy młot do reki, on ma długi trzonek. Robisz zamach- tu Hubert przyjął pozycję golfisty, szykującego się do najważniejszego uderzenia w sezonie- i spuszczasz to na łeb rudej skóry… hehe, to jest fun!
Zapadła głęboka cisza, Jarek i Przemek milczeli. Patrzyli tylko na wypukłe, przekrwione oczy Huberta. Słychać było jego zdyszany, płytki oddech.
-To na razie- powiedział Jarek. Rozeszli się w milczeniu.
Przyszły weterynarz i spadkobierca właściciela fermy lisów rzucił za nimi krótkie:
 Ej, ale o co wam chodzi?
Nie doczekawszy się odpowiedzi machnął ręką  i starał się wrócić wspomnieniami do ciepłego, beztroskiego lata na wsi.

Jednak coś nie dawało mu spokoju.


Rozrywka

Inteligenciki, wydelikaciło ich to miasto. A życie to nie jest bajka, tylko walka o przetrwanie. Silniejszy zjada słabszego, by nie być zjedzonym. Przecież to nawet w książkach można przeczytać, u tego Darwina czy jak mu tam. Ewolucja, dobór naturalny. A inna sprawa, że ja lubię mocne wrażenia. W sobotę z tym Waldkiem co ze mną na bramce stoi jadę za miasto. Jego kumpel nieźle się ustawił, ma tam kilka hektarów lasu i duży dom. Ale że nie samym chlebem człowiek żyje, to chłop szuka jakiś męskich rozrywek. No co tu dużo gadać, walki psów urządza. Hehe, legalne to nie jest ale dla takich emocji warto trochę zaryzykować, w końcu w telewizji tego nie zobaczę.


Przyszła sobota i Hubert z Waldkiem wsiedli do samochodu. Po niecałej godzinie jazdy znaleźli się na przedgórzu, a ich oczom ukazał się dom z efektownym podjazdem. Nie trudno było rozpoznać w zmyśle estetycznym jego właściciela zamiłowanie do przesady. Wygląd zewnętrzny budynku jak i jego wnętrza, meble, łazienki- wszystko to miało świadczyć o zamożności właściciela.
Był to mężczyzna po czterdziestce, ubrany w pozornie wyszukany sposób, jednak o rubasznym sposobie bycia. Był jowialny, nieco tyły i niewysoki. Jego nalana twarz, podwójny podbródek i niewyszukane maniery dość mocno kontrastowały z eleganckim strojem.
Zenon- bo tak miał na imię- zaproponował chłopakom coś mocniejszego i zapytał, czy chcą zobaczyć coś specjalnego… Hubert od razu domyślił się o co chodzi, jego oczy zabłysły na chwilę niespokojnym blaskiem.
Budynek psiarni oddalony był od domu kilkaset metrów. Wszystko po to, by szczekanie i wycie wygłodniałych zwierząt nie mąciło spokojnego snu Pana Zenona i jego  małżonki. Był już początek października i wieczorny chłód dawał się we znaki. Jednak psy nie szczekały, jakby przeczuwały, że niedługo coś się wydarzy. To była cisza przed burzą.
Wejście do psiarni było zabezpieczone masywnymi, stalowymi drzwiami. W środku było ciemno i cicho, Pan Zenon zaczął szukać na ścianie kontaktu. Zapalił światło. Oczom mężczyzn ukazały się rzędy odrapanych, metalowych klatek. W nich niespokojnie ruszały się zwierzęta. Wpatrywały się pełnymi bólu i nieufności oczyma w sylwetki ludzi.
- ten z lewej to Zły- amstaff, aktualny champion. Jak ostatnio chwycił jednego bulla za kark, to w sekund pięć było po wszystkim. Prawie go ze skóry obdarł. Nie ma się co dziwić, głodny był, trzy dni nic do jedzenia nie dostał. Bo pies tak jak człowiek- jak głodny to zły.
Tam  w kącie leży Tik, dobry był z niego zawodnik, ale ostatnio mu nie poszło. Leży tam cały poharatany i dogorywa. Chyba wezmę pręta i mu jakoś te agonię skrócę. Ale żebyś ty wiedział, jak one wszystkie zaraz zaczynają szaleć, ujadać jak mnie ze „sprzętem” widzą. Wystarczy, żebym  tylko czymś ciężkim zastukał i już mordę drą. Chyba odpuszczę dla świętego spokoju, on i tak nocy nie przeżyje, bo zimno ciągnie a on przecież juchy sporo stracił.
W ogóle z psami to jest prosty biznes. Kosztują swoje, to prawda. Biorę szczeniaki, te pierwsze w miocie, żywe i dominujące. Jak mnie właścicielka hodowli pyta po co, to mówię, że na prezent dla przyjaciela, bo mu właśnie taki sam tylko staruszek zdechł i chcę go pocieszyć. Na takie hasło od razu dają, sentymentalni są, mówią, że rozumieją…
Czasem to nawet da się psa szybko od matki odłączyć, bo jak się takiego wcześnie zabierze, to on bardziej nerwowy, ostry się robi.
Potem od małego zimno i ciemno, a żarła tylko tyle co by nie zdechł a rósł.
Kijami w klatki walisz, one tego nie znoszą, wściekają się.
No ale co ja tu wam będę dużo gadał, ma tu takiego faceta co się psami zajmuje, on wie wszystko. Przyjeżdża co dwa tygodnie i psom ćwiczy charakter… Co z nimi robi-nie wiem. Mnie o to tylko się rozchodzi, co by walczyć chciały.
Na zakładach dobrze się zarabia, jak Twój wygra to na dobry samochód starczy. A jak przegra, to  niewielka strata. Weźmiesz następnego.

Zbliżała się północ, pod dom podjeżdżało coraz więcej samochodów, kilka z nich ciągnęło za sobą niewielkie przyczepy. W koronach drzew złowieszczo pohukiwały sowy, księżyc schował się za chmury, jakby nie chciał patrzeć na to, co na chwilę się wydarzy.

1 komentarz:

  1. Biedny człowiek. O autorze należy myśleć wg jego logiki. Przecież taka sama jest udziałem choćby co bardziej szukających układu, wybuchu, zamachu czy fałszerstwa. A jakże. Czyli można np. tak: Autor to chyba facet. Każdy facet to pijak. Każdy pijak to złodziej i potencjalny gwałciciel, pedofil, morderca ...

    OdpowiedzUsuń